Myślę, że nie jest to kwestia nudy, a po prostu życiowych priorytetów. Płynięcia z prądem, słuchania własnej intuicji i funkcjonowania bez presji. Ale jak to?? Przecież nie da się bez presji!
Jak się nie da, jak się da...
Nie przyjmuję do siebie takich argumentów, że presja i ciśnienie są zakotwiczone w rzeczywistości i nie da się bez nich żyć. To, że są takie sprawy, które budzą w Tobie różne emocje — to jedno. To, co robisz ze swoimi emocjami, to już Twoja decyzja.
Zawsze drażniły mnie argumenty pod tytułem: mam okres, mam PMS, mam hormony, czy mam menopauzę, albo mam chorą tarczycę. Jestem kobietą, też mnie to dotyczy. Może poza menopauzą, na którą mam jeszcze czas, ale... Zawsze drażniło mnie wyrzucanie własnej odpowiedzialności na zewnątrz i dalej mnie drażni.
Jasne, możesz się wykłócać ze mną o presję...
Której jesteś bezprzeczną ofiarą każdego dnia, dlatego, że masz pracę, musisz gdzieś zdążyć i masz problemy, np. w postaci bliskich, którymi trzeba się zająć. No i co? To dotyczy lub będzie dotyczyło każdego człowieka na tej ziemi.
Czy to jest jakiś super wyjątkowy krzyż do noszenia, który robi z Ciebie wybranego cierpiętnika, ale jednak niepokornego na tyle, by wciąż narzekać, siać ferment i podprogowo dawać innym do zrozumienia, że Twoja ciężkość jest cięższa niż ciężkości, które inni noszą na sobie bez mówienia o tym? Bez narzekania na to?
To, co zawsze drażniło mnie w środowiskach katolickich...
To przypisywanie sobie zasług, ale wyrzucanie na zewnątrz odpowiedzialności za zło i niewłaściwe działanie. A wiem, o czym mówię, bo szkoła katolicka miała wpływ na moje życie. Dla przykładu, kiedy dostajesz Boże błogosławieństwa, to jest to Twoja zasługa, bo przecież tak na to pracowałeś/pracowałaś itd...
Ale kiedy robisz coś złego, no to podkusił Cię diabeł i byś tego nie zrobił przecież, gdyby nie demoniczne podszepty w Twojej głowie. Błagam. Wyrzucanie odpowiedzialności na zewnątrz level hard.
Ślizgacze złotych bram i pirotechnicy ogni piekielnych
Zawsze wydawało mi się śliskim i do dzisiaj mi się śliskie wydaje, nierobienie czegoś z lęku przed karą. Jeżeli jedynym Twoim powodem do nieczynienia zła ma być obawa przed grillem na ogniu piekielnym, no to trochę słabo.
Chodzi chyba o to, żeby Twoje dobre życie, wynikało z tego, że chcesz wybierać dobro i unikać zła, bo wolisz patrzeć na świat z perspektywy miłości. A nie dlatego, że jesteś łasy/łasa na złote niebios bramy i pierwszy/a do pouczania innych, gdy się pojawi do tego stosowna okazja...
Mój wykładowca powiedział kiedyś: ja nie chciałbym wcale trafić do nieba, wyobrażacie sobie mnie z Matką Teresą i Janem Pawłem II? Przecież ja bym się tam zanudził. Do dzisiaj szanuję go za tą szczerą wypowiedź, chociaż i dzisiaj nie chciałabym go mieć w gronie swoich kolegów (ale raczej z powodów charakterologicznych, a nie światopoglądowych).
Co ma piernik do wiatraka, kiedy miało być o blogowaniu?
Nic i wszystko. Czy to, że bloguję od 13 roku życia, ma na mnie wymuszać konieczność blogowania z taką samą werwą i częstotliwością? Moje pokolenie dorastało z koniecznością określenia się, co do np. kwestii wykonywanego zawodu i dążenia w tym kierunku. Wiele osób ma dzisiaj zrytą banię dlatego, że wybrało sobie zawody w sposób sztuczny — niejednokrotnie narzucony przez rodziców, czy panujące stereotypy.
Jednym z przykładów jest moja starsza koleżanka, która przez dwadzieścia lat pracowała w korpo, po to, aby rzucić to w diabły i otworzyć własną kwiaciarnię (przypomnieć sobie zapomnianą pasję ze szkoły średniej). Jej florystyczne kompozycje są przepiękne i płyną z serca. Jasne, mogłabym kupić badziewny stroik z marketu za 5 zł i postawić go np. na wielkanocnym stole. Wierzę jednak w to, że ważna jest intencja i energia, z jaką powstają przedmioty, które otaczają nas w ważnych chwilach i codzienności.
Innym przykładem jest moja przyjaciółka, która dawniej pracowała w logistyce, a dzisiaj znajduje radość i siłę we wspieraniu chorych, którzy potrzebują opieki wytchnieniowej. Można powiedzieć, że jest to praca, która odnalazła ją przypadkiem, ale tak naprawdę... Była wyraźną odpowiedzią na to, czego potrzebowała w tamtym momencie życia. Bo w takich miejscach, niezależnie od trudności obowiązków i zmęczenia, naprawdę żywo doświadcza się miłości.
I dalej... Co to ma do rzeczy? Co to ma do blogowania?
Nic. Tyle tylko, że moja energia jest obecnie gdzie indziej. Nie czuję presji pisania na blogu dla samego pisania, piszę wtedy, kiedy mam coś do powiedzenia. Skupiam się na pracy (tak, to dalej copywriting) i na swoich wycieczkach rozwojowo-duchowych, które w tym roku szczególnie obdzierają mnie z różnych powierzchowności w moim życiu.
I muszę przyznać, że z ciekawością wypatruję końca roku, ciekawa jestem wniosków, które ze sobą przyniesie. Jestem obecnie bardzo uziemiona, bardzo skoncentrowana na mocno przyziemnych obowiązkach, bardzo dalekich od filozoficznych, czy duchowych uniesień. A jednak... Jest w tym wszystkim, coś bardzo duchowego.
Rozwój duchowy nie jest liniowy
Powiedziała Szepciucha Idżys (współczesna czarownica) w jednym ze swoich filmików na YouTube. Z jednej strony jest to truizm, ale czasem każdy potrzebuje usłyszeć coś oczywistego, aby to po prostu dotarło. I tak, jak np. w zeszłym roku, miałam przestrzeń na medytację i siedzenie w kwiecie lotosu...
Tak ten rok zaczął się dla mnie, całą serią zmian i wezwań do działania. Zmianom uległo moje podejście do spraw domowych, zawodowych, ogólnożyciowych. Obecnie także dość regularnie docierają do mnie różne prawdy na temat moich relacji z różnymi osobami. Powierzchowności opadają tak mocno i w miejscach, w których się tego kompletnie nie spodziewałam... Ale mam się dobrze.
Choroba jest w tle tego wszystkiego
Na początku roku miało miejsce wydarzenie, które mną wstrząsnęło i zaniepokoiło mój układ nerwowy. Nie jest szczególną tajemnicą, że stres w stwardnieniu rozsianym bardzo często kończy się rzutem. Oprócz tego, że stresowałam się sytuacją, której doświadczyliśmy, obawiałam się także, że z nerwów dostanę rzutu — a w tym momencie nie byłoby to nikomu na rękę, łącznie ze mną samą. W takich sytuacjach moje bycie empatką i osobą wysoko wrażliwą z całą serią przeczuć (które niejednokrotnie się sprawdziły), po prostu nie pomaga.
I tak po raz kolejny opłaciło się moje zaangażowanie w znajdowanie sposobów na to, by w atmosferze miłości i akceptacji, nie tyle zapanować nad stresem, ile po prostu się z nim dogadać. Później miała miejsce kolejna sytuacja, która miałaby szansę nawet zadziałać mocniej, niż ta pierwsza, gdyby nie praca, którą wykonałam, żeby się po prostu uziemić od tych stresów. I teraz niedawno, miała miejsce kolejna sytuacja... Także... Naprawdę nie mam za bardzo zbyt wielu okazji do duchowych i filozoficznych uniesień.
Nowy wymiar medytacji
W zeszłym roku miałam niewspółmiernie więcej czasu na jogę i medytację. Tak naprawdę myślę, że dostajemy to, czego potrzebujemy w danym czasie. I rzeczywiście te dwa lata temu, medytacja w moim życiu była częstym i regularnym zjawiskiem, i jednym z głównych narzędzi, które pomogły mi się podnieść po rzucie. Zawsze uważałam, że myśli, intencje, bardzo plastycznie odbijają się w naszej rzeczywistości. Ale nie w myśl zasady: przyciągasz to, co chcesz tylko: przyciągasz to, czym jesteś.
Uznawałam fizykę kwantową, manifestacje, czy to, że wszyscy jesteśmy ze sobą połączeni, na grubo przed pojawieniem się mody na Joe Dispenzę. Zwykle bardziej, niż jego poglądy zaskakuje mnie jego dobór koszul. Choć ok, o gustach się nie dyskutuje, ważne, że facet czuje się dobrze w tym, co ma na sobie.
Do sedna...
Doświadczenie tamtych medytacji pozwoliło mi więcej niż raz zaskoczyć lekarza, tym, co teoretycznie niemożliwe, a jednak ma miejsce (uwierzcie mi, uwielbiam to robić). I nawet, teraz kiedy mam tego czasu mniej, kiedy moje medytacje polegają głównie na robieniu rzeczy, używaniu rąk, czy nóg, jakimś rękodziele, to jest OK.
Jest OK, dlatego, że wiem, że jest jakiś sens tego miejsca, w którym obecnie jestem w życiu. Jeżeli skupię się na słuchaniu, na zestrojeniu z tym, co organiczne we mnie, bez oceniania się, czy biczowania, czy poszukiwania nawet jakiejś zewnętrznej aprobaty, to nie zgubię się w tym toku zmian. Jeżeli będę słuchać dalej własnej intuicji, nie przegadywać jej słowotokiem i nie zamyślać, to dalej będę w tym dobrym miejscu.
Bóg/Wszechświat (niezależnie od tego, jak Ty tę Siłę nazywasz), zawsze, ale to zawsze daje rozwiązania na wszystkie wyzwania. A przychodzi to do Ciebie, kiedy robisz to, co do Ciebie należy i nie zamyślasz tematu, słuchasz, zamiast wiecznie gadać, narzekać, czy epatować...
Życie jest cudem i do cholery, nie dajcie sobie wmówić, że jest inaczej. Nawet jeśli czasem kusi, by trochę poleżeć i się poużalać.
Tak sobie myślę. Trzymaj się zdrowo!🍀
Cześć!!