Dżoano, Ty siedzisz, oddychasz, myślisz o oddychaniu, potem myślisz, że za dużo myślisz, potem wraca myśl o jogurcie, który się kończy, a potem wkurzasz się, że znowu nie wyszło...
A w tym czasie Twoje dziecko siedzi na podłodze, ogląda banana z każdej strony i jest totalnie obecne. Bez afirmacji. Bez dzwoneczków. Bez potrzeby wyjaśniania dlaczego.
Dzieci nie potrzebują praktyki mindfulness. One są mindfulness.
– Kiedy patrzą w kałużę przez 5 minut.
– Kiedy głaszczą kocyk z uwagą godną mnicha zen.
– Kiedy pytają: „Czy światło odpoczywa?”
Ty się uczysz obecności z kursów online, a one mają to wgrane domyślnie. Po prostu nie zdążyły jeszcze oduczyć się bycia sobą.
A my, dorośli?
My medytujemy z napięciem w karku i aplikacją, która co 10 sekund mówi „teraz bądź tu i teraz”, jakbyśmy byli w stanie gdziekolwiek indziej z czterolatkiem w pokoju.
Obecność staje się kolejnym zadaniem do odhaczenia.
A przecież to nie działa tak. To nie projekt. To nie KPI.
Chcesz się uczyć obecności? Ucz się od dziecka
Albo jeszcze lepiej – wejdź w jego świat.
Zobacz, jak zadaje pytania, których nie wypada zadać.
Jak doświadcza ciała, zanim ktoś mu powie, że trzeba „siedzieć prosto i nie dotykać nosa”.
I wtedy sięgnij po książkę, która robi dokładnie to samo.
„Czy moje plecy istnieją?” – nie jest o medytacji, ale jest o obecności.
Takiej prawdziwej, dziecięcej, której nie trzeba mierzyć ani filtrować.
#DajęSłowo, Dżoano – Twój dziecko nie potrzebuje nauczyciela mindfulness. Potrzebuje tylko dorosłego, który nie wyśmieje jego pytań.
Komentarze
Prześlij komentarz